wtorek, 25 stycznia 2011

Helikopter w ogniu

To nie był dobry pomysł. To znaczy pomysł był dobry, ale okoliczności niesprzyjające. Bo kto do cholery zaczyna tydzień od wprowadzenia się w stan ewidentnego upojenia alkoholowego (nałogowców nie uwzględniam)?

Otóż wczoraj, dość nieoczekiwanie, wprowadziłem się w wyżej wymieniony stan. Co najlepsze był to czysty przypadek. Naprawdę, nie wiem jak to się stało. Skaczę, skaczę, piję, skaczę, piję, skaczę, piję, piję, piję i piję i siup Czemek zrobiony ;)
Bawiłem się bardzo dobrze, temu nie zaprzeczę, ale ostatnie minuty poniedziałkowego wieczoru pamiętam bardzo mgliście. To znaczy mam zarys tego co się działo przed pójściem spać, ale fakt, iż mam wrażenie, że to wszystko było snem, tylko pokazuje jak mocno alkohol zaatakował mój ćwierćwieczny organizm.
Zasnąłem jak małe dziecko, a spałem jak niedźwiedź (grizli oczywiście). Już trzy sekundy po przebudzeniu wiedziałem, że to będzie ciężki poranek. „Helikopter w ogniu” to chyba najlepsze określenie mojej przypadłości. Na studiach nie było problemu. Człowiek po prostu spał do południa, albo siadał przed kompem i grał w jakąś durną grę. Przez moment pomyślałem, czy nie warto byłoby się na chwilę cofnąć w czasie i zgłosić urlop na żądanie, w końcu to idealna okazja. Ostatecznie postanowiłem wziąć się w garść i ruszyć dupę (chociaż myśl o pozostaniu w łóżku przyszła w momencie kiedy byłem już ubrany i szczerze mówiąc stwierdziłem, że skoro się już ubrałem i w ogóle, to pójdę do pracy).

Mocna kawa i kanapka na śniadanie przywróciły mnie do pionu. Nadal musiałem się opierać o ścianę, ale przy najmniej sprawiałem dobre wrażenie. Jak na złość musiałem tłumaczyć się z pewnego raportu, a poziom czepialstwa moich przełożonych przekroczył wszelkie normy. Postanowiłem zgadzać się we wszystkim i być kompletnie nieasertywny. Dobrze zrobiłem bo już po chwili miałem problem z głowy.

Przed momentem wróciłem z obiadu, który przywrócił mnie już finalnie do pionu. Wieczorem czeka mnie jednak kolejne wyzwanie. Mecz w biznes lidze. Legia Warszawa za czasów świetności przez pierwsze trzy dni tygodnia waliła w gaz ile wlezie. Potem trenowali, a w weekend ogrywali wszystkich jak leci. Zobaczymy jak taka strategia sprawdzi się w moim przypadku :)

2 komentarze:

  1. Hah, to widzę, że nie próżnujemy:) Czasem tak bywa, iż dopadnie Nas niemoc na początku,bądź też w środku tygodnia. Najlepszą receptą na taki stan wydaje się być "zasada klina", jednak nie w każdej sytuacji jest ona możliwa do zastosowania:) A tak nawiązując jeszcze do tematu: mam wolny piątek w tym tygodniu.Może jakieś polish cherry friday night??:D

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie klin niestety był poza dyskusją ale zapamiętam sobie Twoją radę :D
    Co do piątku (czyli dnia dzisiejszego) to jestem za, chociaż u nas na mieszkaniu będzie to raczej nie możliwe, gdyż mamy gości. Ale odezwę się do Ciebie i coś na pewno wymyślimy :D

    OdpowiedzUsuń