Od pewnego czasu noszę się z zamiarem spróbowaniu moich sił w pisaniu recenzji albumów muzycznych. Jako, że muzyka jest niezwykle ważna w moim życiu postanowiłem poszerzać swoje horyzonty i słuchać jak najwięcej. Bezsprzecznie najsilniej związany jestem z muzyką rockową, dlatego zazwyczaj recenzje będą dotyczyły płyt z taką właśnie muzyką. Nie zabraknie jednak na pewno innych gatunków, które lubię, i o których mam chociaż pewne pojęcie. Nigdy wcześniej nie pisałem recenzji, więc bądźcie wyrozumiali. Mam nadzieję, że z czasem się rozkręcę.
Moją dziewiczą recenzją będzie Filter "Anthems for the damned".
Kapela na polskim rynku mało znana. Powstała w 1993 roku w USA, dzięki inicjatywie dwóch członków Nine Inch Nails, Richarda Patricka oraz Briana Lieseganga. Do tej pory nagrali jedynie 4 albumy, lecz głównie dlatego, że zespół często zawieszał swą działalność. "Anthems for the damned" został wydany w 2008 roku i od razu spotkał się niezwykle entuzjastycznym przyjęciem czego efektem było między innymi 60 miejsce na liście Billboardu. Płyta zawiera 12 utworów, które w sumie dostarczą nam prawie 50 minut porządnego rocka.
Nie jest to jednak album w stylu "sex, drugs and rock & roll". Niesie pewne przesłanie. Prosty, ale bardzo czytelny apel o pójście po rozum do głowy i zaprzestanie bezsensownych wojen toczących się na całym świecie. Już pierwszy kawałek "Soldiers of Misfortune" dość wyraźnie daje do zrozumienia, iż Partick jest zdecywanym przeciwnikiem przemocy w każdej postaci. Nie używa skomplikowanych metafor, nie szasta porównaniami homeryckimi, nie owija w bawełnę. Śpiewa jak jest.
Jeśli chodzi o głos Patricka to przypomina swą barwą Chrisa Cornella z Audioslave, szkoda jednak, że w delikatnych partiach jest...za delikatny, ale nie jest to wada, a raczej kwestia gustu. Zastanawiam się co by mu zarzucić, lecz nic poważnego nie przychodzi mi do głowy. Richard ma kawał głosu i wykorzystuje to na każdym kroku.
Gitary robią swoje. Riffy są mocne i proste (The Take, What`s Next), często słychać zmiany stylu, raz delikatnie, raz na ostro czyli jest wszystko co powinno być w prawdziwym rocku. Brakuje chyba tylko karkołomnych solówek, ale po raz kolejny to jedynie kwestia gustu.
Na uwagę zasługuję ostatni utwór na płycie o enigmatycznym tytule "Can Stop This". Jedyny instrumentalny kawałek, swoim niepowtarzalnym klimatem świetnie pasowałby do filmu grozy, a jak wiadomo Filter ma już za sobą przygodę z komponowaniem ścieżek filmowych (The X-files, Spawn).
Na koniec coś o pozostałych intrumentach. Spełniają swoją rolę bardzo dobrze i wiele im zarzucić nie mogę. Bas buduje klimat oraz napięcie, czyli to co powinien robić. Szkoda, że brakuje momentów, kiedy można go również usłyszeć, a nie tylko poczuć. Bębny po za kilkoma wyjątkami (The Take), nie rzucają na kolana. Mika Fineo nie idzie jednak na łatwiznę i stara się, aby nie brzmieć monotonnie. Nie przeczę, udaje mu się to prawie całkowicie. Ale jak wiemy, prawie robi wielką różnicę.
Podumowując album "Anthems for the damnded" to porcja porządnego kalifornijskiego rocka. Mało odkrywczy, ale za to doszlifowany i dopieszczony w każdym calu. W mojej skali od 1 do 10: mocna 7 :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń:) normalnie sie skusze i poslucham...:)
OdpowiedzUsuń